czwartek, 30 lipca 2009

Zmiany, zmiany, zmiany...

Koniec miesiąca w naszej firmie jest ostatnimi czasy dość ekscytujący. Wszyscy z niepokojem oczekują informacji o kolejnym śmiałku, który mówiąc obiegowo "rzuci papier", czyli złoży wypowiedzenie. Hmmm...

Co miesiąc ktoś odchodzi. Niby normalne ruchy robaczkowe masy pracującej w korporacyjnym jelicie, ale ostatnio coś jakby środkiem przeczyszczającym zalatuje. Intelax jakiś, cholera chyba.

Dzisiaj pożegnalne piwko Bartka. Miło jest posiedzieć w letnie popołudnie na Długiej, napić się piwa i pogapić na przechodzące białogłowy. Wszędzie hiszpański.



A za dwa/trzy miesiące moje piwko pożegnalne... Oj nie będzie ramki. Z resztą za pięć lat i tak już nie dawali, a do dziesięciu to jeszcze trochę.
Kilku osób pewnie będzie mi brakowało, kilka już na mnie czeka.
No i ma być ciekawiej...
Ale kawy szkoda...
Nic to, trzeba przeć, w końcu to tylko praca...

wtorek, 28 lipca 2009

Spacer

Urlop zadaniowy. Czyli wzięty nie po to by odpocząć, ale aby zrobić coś, lub coś załatwić.

Jednym z zadań było załatwienie Staśkowi paszportu.
W tym celu musieliśmy złożyć wizytę w zakładzie fotograficznym - zdjęcia paszportowe rządzą się swoimi prawami i jest cała sterta wymagań, które muszą spełniać. Wyglądają dość średnio, ale dura lex i takie tam.

Oczekując na zdjęcia zrobiliśmy obchód okolicy.



Na Długiej spotkaliśmy pana z ksylofonem, który bardzo Staśka zainteresował. W sumie nic dziwnego. Sam też ma ksylofon, może trochę mniejszy, ale z pewnością bardziej kolorowy.


Pierwsza wizyta w biurze paszportowym nie była zbyt udana.
Miejsce niby jest przyjazne matkom i dzieciom - jest pokój do przewijania bobasów. Co z tego, jak się tam nie da wjechać z wózkiem. Interesantów czeka targanie wózka po schodach przed wejściem do budynku, jak też wewnątrz biura paszportowego. Ot, taka rozgrzewka przed spotkaniem z paniami z okienek. Ale o paniach później.
Pierwsza wizyta się nie udała, bo nie zabraliśmy aktu urodzenia :).
Na szczęście brak zauważyliśmy na samym początku oczekiwania na nasz numerek, co oszczędziło nam czekania, bo za drugim razem kolejka była cztery razy krótsza (15 minut).
Wracając do pań z okienka... Załatwienie formalności to przyjemność. Miło, z uśmiechem, aż się chce wnioski składać. Wydaje mi się, że w Gdańsku nie trafiłem jeszcze na gburowatego urzędasa, a na bardzo miłych już wielokrotnie.
Czasy podwawelskiej chyba minęły bezpowrotnie.

A na Starówce Jarmark. Ciężko się z wózkiem przecisnąć. Ludzie, stragany, ludzie. Mimo środka normalnego dnia pracy.


Królowa życia i król.


Z daleka. Bliżej się nie dało, bo zaraz skręcili.

Radość życia w czystej postaci :).

Kawa


Wracając do dobrej kawy, to na szczęście w pracy mamy zainstalowany ekspres wychwalany na wspomnianym wcześniej onanistycznym forum pod niebiosa.


Trzeba przyznać, że kawę robi naprawdę smaczną, mimo zapewne średniej mieszanki.
Wystarczająco jednak dobrej, aby kawa, taka z zielonej paczki:), parzona w domowym ekspresie przestała smakować zupełnie.
Ech, same problemy :).

czwartek, 23 lipca 2009

Dobra kawa

Trudno dzisiaj o dobrą kawę, ale jeszcze trudniej o dobrą kawiarnię.*

*Lekko parafrazując słowa wypowiedziane przez niejakiego pana Mleczko w filmie "Chłopaki nie płaczą".

Zamknęli nam Daily Cafe (a mieliśmy kartę stałego klienta), a żadna inna kawiarnia nie zapadła mi w pamięci jako miejsce szczególnie warte odwiedzenia. W niedzielę, przy okazji spaceru postanowiliśmy napić się kawy serwowanej z przedwojennego białego Forda stojącego przy City Forum. Przyznam się bez bicia, że traktowałem ten przybytek z przymrużeniem oka, aż trafiłem na blog człowieka, który się w nim udziela jako barista (niezłe słówko, he he). Opinie kawowych smakoszy/smakoszy mniemanych, którzy rozwodzą się nad różnymi, mniej lub bardziej istotnymi aspektami przyrządzania kawy w różnej postaci na swoim forum, pozwalały wysnuć wniosek, że można się tam napić naprawdę dobrej kawy. Można.

Wypiliśmy naprawdę pyszną Mokkę, a Stasiek napasł się bitą śmietaną z naszych gofrów.

Jedynie pogoda była psia i mocno wiało.



środa, 22 lipca 2009

Bolesławy, Magdaleny, Marii

Wszystkiego najlepszego Kuleczko.

sobota, 11 lipca 2009

Kfjatki

Prawdziwe makro 1:1. Z pomocą Sprężarki, która "przygotowała"  mi materiał do zdjęć.
Kot to ma klawe życie...





środa, 8 lipca 2009

Gdynia

W ten weekend Gdynia przeżywała najazd turystów, zarówno tych dalszych, jak i lokalnych. Organizacja dwóch wielkich imprez w jeden weekend musiała się skończyć tłokiem. Bogatsi o doświadczenia innych, na oglądanie żaglowców pojechaliśmy dość wcześnie. Okazało się, że 9 rano w niedzielę to nie jest wczesna godzina i tłok na Skwerze Kościuszki zaczynał być nieznośny. 

Tymczasem na pokładach trwały przygotowania do zbliżającej się parady. Tu panie majstrują przy żaglu na bukszprycie (he he, to jedna z niewielu części żaglowca, którą bez wahania potrafię prawidłowo nazwać).


Szczerze mówiąc żaglowce cumujące w porcie z bezwstydnie gołymi masztami robią na mnie wrażenie średnie. Czekaliśmy więc na planowane na godzinę 10 wyjście z portu. Niestety okazało się, że to było bardziej wyciągnięcie niż wyjście. Jak należało się spodziewać, żaglowcami zajęły się holowniki. 

Jako pierwszy (chyba) wyciągnięty został "МИР", jak później doczytałem, bliźniak naszego zabalsamowanego "Daru Pomorza".



I na tym zakończyliśmy podziwianie :). Pełna ignorancja :).

Tak naprawdę musieliśmy się zwijać ze względu na nadciągającą porę snu Staśka. Paradę widziałem w telewizji. Wyglądało naprawdę nieźle, ale według mnie akwen powinien być zamknięty na czas parady, bo chwilami małe jednostki przypominały muchy obsiadające krowie oczy.

Nad skwerem niepodzielnie panują "Sea Towers". Nie da się ich nie zauważyć. Może nie są tak brzydkie jak budynki Horyzontu na Przymorzu, ale nie uważam, żeby dodawały temu miejscu uroku. 


Zresztą urok tego miejsca jest dość specyficzny. Trochę jakby się tam zatrzymał czas. Ot taka fontanna na przykład.


Obrazek jak z końca lat 80-tych.

Ale lubię Gdynię

Przerywnik

Noga plażowa.

niedziela, 5 lipca 2009

Open'er

Już ochłonąłem i powoli zbieram się do odespania, więc czas na refleksje.

Zacznę od tego, co było główną atrakcją wieczoru, czyli Faith No More. Bez pudła. Panowie dali czadu. Koncert kapitalny pod każdym względem. Była dobra muzyka, zabawa z publicznością, czad. Największym zaskoczeniem dla mnie były bisy. Nie spodziewałem się, że na tego typu koncercie zespół wyjdzie do ryczącej publiki. Oni wyszli aż trzy razy, podkreślając, że są pod wrażeniem polskiej publiczności. Jak się dało zauważyć na telebimie, także Żubrówka przypadła im do gustu :).

Druga gwiazda wieczoru, czyli Madness zaliczyła zaburzenie czasoprzestrzeni o godzinę i 2km - godzinę opóźnienia i degradację ze sceny głównej na scenę World. Wiązało się to niestety z nałożeniem na koncert Emiliany Torrini na Tent Stage, na który to chciałem iść, a jedynie podsłuchałem przechodząc, ale co gorsza, także z nałożeniem na koncert Faith No More, co skończyło się dramatem dla Madness. Strasznie głupio musieli się czuć, jak w połowie koncertu z tłumu pozostała zaledwie garstka. Cóż, życie. A grali całkiem fajnie, przynajmniej w części, w której jeszcze uczestniczyłem.

No i na okrasę całkiem niezłe Twożywo Sztuczne, niemożliwie czadujące Pendulum z Australii (jednak zbyt monotonne i cienkie muzycznie jak dla mnie), elektroniczne M83 (dla mnie zupełna nowość, ale wrażenia całkiem całkiem) no i coś na World Stage, czego słuchaliśmy w drodze do samochodu, a nie wiem co to było. Podejrzewam Village Kollektiv, ale to tylko nieśmiałe przypuszczenia. Dla mnie bomba, ale trzeba było jechać.

Tyle o muzyce, teraz wrażenia okołomuzyczne. Organizacja niezła, ale strefa handlowa powoli robi się chyba zbyt mała. No i te piekielne kupony, których nie wiadomo ile kupić bo trzeba wydać wszystkie, a szukanie budy kantorowej w przerwie między koncertami nie służy dobrej zabawie.

Z mojej strony duży minus za realizację dźwięku na głównej scenie. Ryk, pisk, jazgot i tyle. Było głośno, ale wszytko zlewało się w jedno wielkie muzyczne wiadro pomyj. Mam wrażenie, że akustyk miał jedno ustawienie dla niezbyt wymagających zespołów i niestety na koncercie FNM wylazło, że średnie nie znaczy dobre.

Dodatkowy minus dla Trójki za nie puszczenie moich pozdrowień dla Kulki, Staśka i Jaśka Michałowego. Czyżbym bełkotał??? Komplikator mowy już był co prawda aktywny, ale najwyżej na średnim poziomie. 

sobota, 4 lipca 2009

Spacer

Poranny spacer po plaży w Jelitkowie. Pojechaliśmy specjalnie, żeby zobaczyć ostatnie poprawki przed jutrzejszym wernisażem piaskowych rzeźb przedstawiających zabytki Gdańska. Okazało się, że poprawki wcale nie są takie ostatnie i praca wre, czasem nawet z użyciem ciężkiego sprzętu. Efekty pracy już są jednak wyraźne i naprawdę imponujące.
Niestety dzisiaj wszystko zza płotu.

To chyba najfajniejsza rzeźba. Jednak wyrzeźbione budynki robią mniejsze wrażenie niż taki choćby pan Neptun (chyba).



Na szczęście budynki są "ozdobione" różnymi postaciami. Tutaj zwierzaki.


A tutaj trochę więcej widać. Szczególnej uwadze polecam detale kota. Majstersztyk :).

Chwila przerwy...



Oby nie padało...

Dzień w pracy

Wymarzony dzień w pracy? Proszę bardzo. Przyjeżdżam na 8:30 i okazuje się, że nie ma prądu. Po kilkunastu minutach okazuje się, że prądu nie będzie do 12, więc jak ktoś nie ma ochoty czytać, sprzątać itp. to może się oddalić na spacer. No to się oddaliliśmy. Rower to jest to.

Na plażę na Stogach dojechaliśmy w 15 minut. Fajnie mieszkać w Gdańsku :).


Następnym punktem spaceru miały być Górki Zachodnie, ale niestety o 11 prąd wrócił i musieliśmy zawrócić w połowie drogi. Ale i tak zdążyłem zrobić z siebie Indianina.
Zdjęcia z komórki. Aparatu nie zabrałem.

czwartek, 2 lipca 2009

Księżyc

Napady maniakalne to moja specjalność. Tym razem padło na księżyc i lornetkę. Zdjęcie ostrzejsze niż wczorajsze, bo Kulka stabilizowała lornetkę :).


Nawet jakieś księżycowe popierdułki widać. Że o aberracji lornetki nie wspomnę.

środa, 1 lipca 2009

Dzień jak nie co dzień

Znowu powódź.

A z okna w biurze sytuacja nie wyglądała tak dramatycznie. Ot, letnia burza. Kilka niezłych błyskawic i deszcz. Nawet nie wiało mocno. Dopiero wracając do domu, z wysokości siodełka zobaczyłem, że to co widziałem przez okno to tylko wersja demo. Kanał Raduni wypełniony prawie po brzegi rudą cieczą, droga co kawałek przecięta naniesionym przez wodę piachem i kamieniami. W końcu też strażacy uprzątający wyrwaną z korzeniami lipę.

A na osiedlu spokój. Tu też tylko troszkę popadało. Ot taka selektywność natury.

Na dobranoc księżyc widziany przez lornetkę. Trochę mi ręka latała, bo nie mam drugiego statywu.


W rzeczywistości był ostry i wyglądał jak pączek w bitej śmietanie (czyli w chmurkach, dla tych bez wyobraźni).