Z racji bliskości i łatwości dojazdu (bus spod hotelu) Terrasini było najczęściej odwiedzanym przez nas miejscem. Zgodnie z założeniami chcieliśmy choć trochę poczuć miejscowy klimat i zobaczyć prawdziwe życie, a nie tylko bajki dla turystów.
Miasteczko jest piękne. Z jednej strony przytulone do góry, z drugiej wiszące nad skalistym brzegiem zatoki Castellamare.
Pierwszą rzeczą jaka rzuciła się nam niekoniecznie w oczy były chodniki. A właściwie coś, co chodniki próbowało udawać. Jeśli nawet trafił się chodnik z prawdziwego zdarzenia, to i tak po kilku, góra po kilkunastu krokach przecinał go podjazd lub schodki. Ot taka trauma posiadacza przychówku w wózku z małymi kółkami.
Nie nas takimi przeszkodami straszyć. Daliśmy sobie radę. Zwłaszcza, że miasteczko urzekło nas swoim klimatem. Słońce czuć tam w każdym domu, w każdym kamieniu.
O tym, że miasteczko jest żywe przypominały typowo włoskie góry śmieci.
I codzienne obowiązki.
Najbardziej jednak kawa. Poranna kawa w kawiarni, z przyjaciółmi, sąsiadami, to w naszych szerokościach nie występuje. Im dalej na północ, tym więcej w kawie procentów a mniej kawy. Finowie pewnie zaczynają dzień szklanicą swego narodowego produktu w domowym zaciszu. Włosi przy kawie żywo dyskutują przy kawiarnianym stoliku. Siedząc tam wśród nich czułem, że naprawdę jestem na Sycylii.
Stanisław, jak zwykle, poszedł o krok dalej.