Koniec roku atakuje.
Szczerze mówiąc, grudzień mnie zmęczył. Praca, prezenty, zakupy, żarcie, picie i bach - brak kaca. No kto by się spodziewał. Dobrze, że rok kończę tygodniowym finiszem na luzie. Jakoś mi z tym milej na sercu.
Koniec roku atakuje.
Szczerze mówiąc, grudzień mnie zmęczył. Praca, prezenty, zakupy, żarcie, picie i bach - brak kaca. No kto by się spodziewał. Dobrze, że rok kończę tygodniowym finiszem na luzie. Jakoś mi z tym milej na sercu.
Kulka dziurę w brzuchu wierciła mi od dawna. Właściwie, to już nawet nie pamiętam od kiedy.
Bilecik od kumpli z poprzedniej firmy był doskonałą okazją, żeby w końcu od wiercenia odstąpiła.
No i cóż mam napisać...
Oprawa trochę kombinowana, taka Polsko-japońska. To znaczy kelnerka była w kimono, ale tylko z przodu. Z tyłu była w dżinsach. Ale tak naprawdę obsługę oceniam bardzo dobrze. Uratowali nas od pozabijania się pałeczkami, a swój lokal od rozwalenia przez tajfun "Stanisław".
Jeśli chodzi zaś o samo sushi, to było po prostu bardzo smaczne. Wyraźnie smaczniejsze od tego, które kiedyś kolega przygotował w pracy. Naprawdę można polubić takie żarcie. Może z wyjątkiem zupy, która była dość specyficzna i chyba już bym jej nie chciał jeść nigdy. Patrząc przez pryzmat zawiesistych polskich zup, tamto to była wodzianka z kiełkami i kawałkami ryb. Ok, spróbowaliśmy, wystarczy.
Teraz pozostało zaopatrzyć się w sprzęt do robienia tych japońskich frykasów, bo 150zł za porcję na dwie osoby (no fakt, najedliśmy się do syta) to spooooro.
Zdjęć nie zrobiłem, bo trzymałem Staśka wiszącego z waflem ryżowym w paszczy nad sushi manem w akcji. Nawet ładnie mu to szło. Temu panu.
Jesień atakuje.
Czas jakoś mi strasznie przyspieszył bieg ostatnio. Nie mogę się zebrać, żeby dokończyć sycylijskie wakacje. Jeszcze ta pogoda. Szczęśliwie pojawiają się chwile słońca, bo można by o..... (tu każdy wstawi sobie bezokolicznik od ulubionej części ciała).
Dzisiaj na przykład wcale pozytywna mgła. W sam raz na spacer po mieście z kubkiem mokki z wiadomego źródła :).
Tak naprawdę spacer ograniczył się do zaliczenia Długiego Pobrzeża. Fajnie tak bez tłumów.
Wydawało mi się, że zrobiłem więcej zdjęć. Pewnie przez zabawę ze statywem. Ale co tam, jutro pewnie tez będzie mgła.
Z racji bliskości i łatwości dojazdu (bus spod hotelu) Terrasini było najczęściej odwiedzanym przez nas miejscem. Zgodnie z założeniami chcieliśmy choć trochę poczuć miejscowy klimat i zobaczyć prawdziwe życie, a nie tylko bajki dla turystów.
Miasteczko jest piękne. Z jednej strony przytulone do góry, z drugiej wiszące nad skalistym brzegiem zatoki Castellamare.
Pierwszą rzeczą jaka rzuciła się nam niekoniecznie w oczy były chodniki. A właściwie coś, co chodniki próbowało udawać. Jeśli nawet trafił się chodnik z prawdziwego zdarzenia, to i tak po kilku, góra po kilkunastu krokach przecinał go podjazd lub schodki. Ot taka trauma posiadacza przychówku w wózku z małymi kółkami.
Nie nas takimi przeszkodami straszyć. Daliśmy sobie radę. Zwłaszcza, że miasteczko urzekło nas swoim klimatem. Słońce czuć tam w każdym domu, w każdym kamieniu.
O tym, że miasteczko jest żywe przypominały typowo włoskie góry śmieci.
I codzienne obowiązki.
Najbardziej jednak kawa. Poranna kawa w kawiarni, z przyjaciółmi, sąsiadami, to w naszych szerokościach nie występuje. Im dalej na północ, tym więcej w kawie procentów a mniej kawy. Finowie pewnie zaczynają dzień szklanicą swego narodowego produktu w domowym zaciszu. Włosi przy kawie żywo dyskutują przy kawiarnianym stoliku. Siedząc tam wśród nich czułem, że naprawdę jestem na Sycylii.
Stanisław, jak zwykle, poszedł o krok dalej.