I do tego nie Holtzwagen.
Z okazji zakończenia projektu, który wielu kosztował wiele i w którym nic nie okazywało się takim, jakim jawiło się pomysłodawcom, nasz managier zorganizował odstresowujący wypad na golfa i pijaństwo.
Wyszło fajnie, zwłaszcza, że nikt wcześniej w golfa nie grał. Posłuchaliśmy trochę śmiesznego pana, popatrzyliśmy jak gra, dotknęliśmy trawy na Greenie i sami mieliśmy okazję spróbować trafić w piłeczkę. Nie było lekko.
Tu nasz gospodarz nadaje piłeczce prędkość słuszną. Ze zgrubnych rachunków wychodzi, że pokonała jakieś 40cm w ciągu 1/125s, co daje około 160 km/h. Nieźle.
Kolejną ciekawostką jest trawa na polu. Rośnie płasko przez co bardziej sprawia wrażenie pluszu niż trawnika.
Dzięki czemu w ogóle da się grać.
I naprawdę wcale nie jest łatwo tak trafić w tą cholerną piłeczkę, żeby poleciała tam gdzie chcemy i jak chcemy.
Tu na przykład widać końcową fazę uderzenia, którym posłałem piłeczkę na jakieś 130m używając kija Iron 8, kompletnie psując uderzenie.
A tutaj zabawa putterem - piłeczka wpadła po trzecim uderzeniu.
Zabawa przednia, ale dość kosztowna. No i jednak wciąż kojarzy mi się bardziej z emeryturą. Klientela na polu pogłębiła to skojarzenie jeszcze bardziej. "Jak tam, panie doktorze?" i takie tam pierduły...
A po golfie opijanie sukcesu. Nad morzem. W kurorcie. Fajnie tak jest bez turystów.
Cisza, pustki na plaży. Mieszkańcy w końcu mogą wyjść z lasu.
Lis ze zdjęcia jest zaprzyjaźniony z pracownikami Koliby i regularnie podkarmiany. Tego wieczoru dostał pierogi. Stałem nieco ponad metr od nich, więc konsumpcja odbyła się w miejscu nieco bardziej intymnym, ale lampa błyskowa nie robiła na rudzielcu najmniejszego wrażenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz