![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiSCFbqJv5UucZOdQ8k5bM0GvMvggAeqEPYNENEdaLPP0-YS8WYoXpxGH17L3Y1G9kMRsrqJZvMsAtLHo7qklv7wHd86LFbd_Bf4sq4GIFfN8gwZ_zPUOHPcqbl5gIaz_NY-ygP5gE6HJjB/s200/choinka1.jpg)
I już tydzień po, a ja słowem na blogu o tem.
W sumie gdyby nie to, że to pierwsze święta Stasia nie różniłyby się specjalnie od poprzednich. Dwie kolacje wigilijne, dwie akcje typu "Mikołaj przyszedł", w końcu picie, jedzenie i wyczekiwany powrót do Gdańska.
Co roku jednak jest trochę inaczej. "O rok" inaczej.
Z dzieciństwa pamiętam, że święta zaczynały się wraz z pojawieniem choinki w dużym pokoju. Jeszcze tylko trzeba było poczekać aż tato założy lampki i po dziesięciu korektach ich położenia można było zaczynać wieszanie ozdób. Sople, grzybki, bombki, pajacyki, łańcuchy własnoręcznie klejone z wycinanki, wycinankowy jeż i na koniec lameta. Pełna magia.
No i oczywiście prezenty. Do dziś pamiętam klocki "pebe" czy paczkę czekoladek "After eight", które kiedyś dostałem. Bywały pomarańcze, orzechy. Bananów nie było.
Gdy zacząłem wyrastać z dziecięcej fascynacji świętami pojawiła się Ewelina, potem Mariusz i Krystian. I dalej była magia. Rozpalone policzki przy rozpakowywaniu prezentów, szał szczerej radości udzielającej się wszystkim.
Potem Wiktoria, która wciąż nie wyzbyła się dziecięcej radości z otwierania paczek od Mikołaja.
I najmłodszy podtrzymywacz magii świąt - Stasiek.
Na potrzeby rodzinnych świąt mogę być nieco sentymentalny, a co mi tam.