niedziela, 22 listopada 2009

Sushi

Kulka dziurę w brzuchu wierciła mi od dawna. Właściwie, to już nawet nie pamiętam od kiedy.
Bilecik od kumpli z poprzedniej firmy był doskonałą okazją, żeby w końcu od wiercenia odstąpiła.

No i cóż mam napisać...
Oprawa trochę kombinowana, taka Polsko-japońska. To znaczy kelnerka była w kimono, ale tylko z przodu. Z tyłu była w dżinsach. Ale tak naprawdę obsługę oceniam bardzo dobrze. Uratowali nas od pozabijania się pałeczkami, a swój lokal od rozwalenia przez tajfun "Stanisław".

Jeśli chodzi zaś o samo sushi, to było po prostu bardzo smaczne. Wyraźnie smaczniejsze od tego, które kiedyś kolega przygotował w pracy. Naprawdę można polubić takie żarcie. Może z wyjątkiem zupy, która była dość specyficzna i chyba już bym jej nie chciał jeść nigdy. Patrząc przez pryzmat zawiesistych polskich zup, tamto to była wodzianka z kiełkami i kawałkami ryb. Ok, spróbowaliśmy, wystarczy.

Teraz pozostało zaopatrzyć się w sprzęt do robienia tych japońskich frykasów, bo 150zł za porcję na dwie osoby (no fakt, najedliśmy się do syta) to spooooro.

Zdjęć nie zrobiłem, bo trzymałem Staśka wiszącego z waflem ryżowym w paszczy nad sushi manem w akcji. Nawet ładnie mu to szło. Temu panu.


Brak komentarzy: